Najpierw wszyscy się oburzyli. Polska prawica – za wymyślanie nieistniejących języków i rozbijanie spójnej polskości. „«Język podlaski» leży w zoologii na tej samej półce, co jednorożce i trójgłowe chomiki” – napisał na platformie X były lider Ruchu Narodowego Robert Winnicki. „Gwary podlaskie cechuje pewna zmienność, każda wieś potrafi mówić odrobinę inaczej – dlatego, podobnie jak w przypadku gwar śląskich, nie możemy mówić o jednym języku” – dodał. Winnicki ma trochę racji, a trochę nie ma, ale o tym dalej. Ukraińscy nacjonaliści uznali tę mowę za kolejną, w domyśle rosyjską, próbę rozwadniania ukraińskiej tożsamości językowej, podobną do wyodrębniania języka łemkowskiego w Polsce czy rusińskiego w Serbii i na Słowacji.
Indywidualny konstrukt językowy Niczos
Wreszcie sami użytkownicy dialektu zwrócili uwagę, że język, którym posługuje się Niczos, czyli Nika Jurczuk, to w dużej mierze jej licentia poetica. „To eklektyczne połączenie cech fonetycznych i leksykalnych wschodniosłowiańskich gwar podlaskich (między Narwią a Bugiem) oraz gwar białoruskich (na północ od Narwi). W takiej gwarze, jaką prezentuje Nika, nie mówią w żadnej wsi czy miasteczku na Podlasiu. To indywidualny konstrukt językowy śpiewaczki, można rzec, eklektyka pogranicza językowego, w którą, jak rodzynki w ciasto, powtykane są słowa wymyślone przez śpiewaczkę bądź słowa z innego systemu językowego” – napisał Jan Maksymiuk na facebookowej stronie Svoja.org.
To ważna postać w tej historii, bo to on zaproponował ortografię dla czegoś, co nazwał „pudlaśką movą”, językiem podlaskim. Jeszcze w spisie powszechnym z 2011 r. nikt tej odmiany tak nie określił. Mieszkańcy prawosławnej części Podlasia deklarowali, że na co dzień posługują się gwarą pogranicza polsko-białoruskiego (554 osoby), językiem ruskim (435), gwarą białorusko-ukraińską (425) albo gwarą białoruską vel językiem prostym (341). Trudno powiedzieć, ilu użytkowników mikrojęzyka podało po prostu języki białoruski albo ukraiński.
Polski w wariancie wielkopolskim, niemiecki w saksońskim
Aby odpowiedzieć na pytanie, czym jest mikrojęzyk, musimy się cofnąć do czasów sprzed powszechnego szkolnictwa, prasy i telewizji. Kiedy nie było jednego standardu językowego, a każda wieś mówiła nieco inaczej. W obrębie jednej grupy językowej jeden przyszły język często płynnie przechodził w drugi. Ponieważ w omawianym wariancie podlaskim nikt nie prowadził lekcji ani nie emitował programów telewizyjnych, nie został on ujednolicony. Oto cała tajemnica, dlaczego „każda wieś potrafi mówić odrobinę inaczej”. To dlatego też wśród aktywistów zajmujących się kodyfikacją wariantów śląskich trwają dyskusje, na której konkretnie odmianie się oprzeć.
Aktywiści językowi różnie sobie radzili z tym problemem. Kodyfikując język, można go oprzeć na jakiejś konkretnej odmianie i uznać ją za standardową. Standardowa polszczyzna jest oparta – upraszczając – na dialektach wielkopolskich, a niemczyzna – na wariancie saksońskim, na który Marcin Luter przekładał Biblię. Alternatywą jest sztuczne wzięcie z poszczególnych wariantów pewnych cech i stworzenie na ich podstawie standardowej wersji języka, którym na co dzień nikt nie będzie mówił, ale który będzie używany w dokumentach i szkołach. Tą drogą poszli Szwajcarzy, tworząc dla mówiących różnymi odmianami mieszkańców południa język retoromański.
Dachsprache i fusha
Relikty czegoś, co w literaturze nazywa się kontinuum językowym, gdzieniegdzie widać do dziś. Choćby w półksiężycu między Szwajcarią, Niemcami a Holandią. Gdybyśmy odbyli podróż wzdłuż niego, niezrozumiały dla Niemców z północy Schwyzertüütsch, który sam jest zestawem wielu wariantów, różniących się z doliny na dolinę, przeszedłby w bawarski, później zbliżałby się do standardu znanego jako Hochdeutsch, by w mówiącej wariantem dolnoniemieckim północnej RFN nieco upodobnić się do niderlandzkiego (który sam ma wiele wariantów). Granicy między niderlandzkim a niemieckim precyzyjnie wyznaczyć się nie da. Gdyby Holandia w jakimś alternatywnym wszechświecie, w którym Prusy w XIX w. rozszerzają się na zachód, była częścią Niemiec, być może nawet język niderlandzki uznawalibyśmy za część niemieckiego. Tak samo jak za część języka arabskiego uznawalibyśmy dziś maltański, gdyby Maltańczycy nie zostali zrechrystianizowani i pisaliby arabskim abdżadem zamiast alfabetem łacińskim.
Te dwa języki – niemiecki i arabski – to dobry przykład czegoś, co w niemieckiej lingwistyce trafnie określa się mianem Dachsprache, języka dachu. A zarazem dowód na nieprawdziwość tezy Winnickiego, że nie mamy do czynienia z językiem, jeśli „każda wieś potrafi mówić odrobinę inaczej”.
W świecie arabskim i niemieckim potrafi. Nie tak, jak przed 300 laty, ale wciąż. Współczesny Szwajcar mówi Schwyzertüütschem, bez którego znajomości nie uzna sąsiada za w pełni swojego, ale pisze Hochdeutschem (z pewnymi odstępstwami, jak brak litery ß). Współczesny Arab, skądkolwiek by się wywodził, o ile tylko posiada formalne wykształcenie, może znać nawet cztery odmiany języka. Po pierwsze, własny dialekt, który wynosi z domu, a który nierzadko jest wybitnie odmienny od standardu. Po drugie, dialekt egipski, głównie ze względu na tamtejsze seriale i muzykę. Po trzecie, szkolną fushę, którą nikt tak naprawdę nie mówi, o ile nie spotyka kogoś z innego, odległego kraju arabskiego, za to zapisuje się w niej większość książek i gazet. Fusha podtrzymuje w ten sposób tożsamość panarabską, a w Polsce służy za podstawę do poprawnej transkrypcji arabskich nazw własnych. Po czwarte, archaiczny język Koranu, którego nie wolno dostosować do współczesności, ponieważ jest w islamie uznawany za doskonały. „My wiemy, że oni mówią: «uczy tylko zwykły człowiek». Język tego, na którego oni wskazują, jest obcy, ten zaś to język arabski, jasny” – głosi Koran.
Język na “ziemiach odzyskanych”
W Polsce jeszcze przed wojną było podobnie, choć różnice między wariantami były mniejsze. Kto czytał Stanisława Grzesiuka, ten pamięta, że klasa robotnicza Warszawy potrafiła po pewnych cechach językowych odróżnić mieszkańca Woli od mieszkańca Czerniakowa. Po wojnie to bogactwo językowe zniszczono, częściowo świadomie, karząc uczniów za używanie śląskiego czy kaszubskiego w szkole, sprowadzając dialekty do wstydliwej cepelii, którą należy wykorzenić z codziennego języka. Skoro „zaciąganie” po białostocku grozi wyśmianiem przez kolegów, to lepiej się go pozbyć. Do tego doszły upowszechnienie telewizji, najlepszego promotora standardowego wariantu języka, i powojenne migracje, które doprowadziły do powstania na Ziemiach Odzyskanych nowych dialektów mieszanych.
W rezultacie współczesna polszczyzna należy do najbardziej zunifikowanych języków Europy. Różnice między dialektami mazowieckim, małopolskim i wielkopolskim zatarły się, względnie zostały sprowadzone do paru anegdotycznie brzmiących różnic w rodzaju „na pole” kontra „na dwór”. Wyspy odrębności umierają.
Kaszubski, uznany powszechnie za odrębny język, ma szansę przetrwać parę pokoleń, podobnie jak same w sobie stanowiące kontinuum dialektalne warianty używane na Śląsku czy język łemkowski, który przez państwo został uznany za język regionalny, a który Ukraińcy uważają za wariant ukraińskiego.
Ile jednak przetrwają wschodniosłowiańskie dialekty Podlasia, którymi mówi kilkadziesiąt tysięcy ludzi? Ile przetrwa germański język wilamowski spod Bielska-Białej, który zna tysiąckrotnie mniej użytkowników?
Na Białorusi swego czasu pojawiła się karykatura. W metrze siedzą dwie osoby: drobna dziewczynka w ludowym stroju i z szarfą z napisem „mowa” („język” po białorusku) oraz napakowany, niemieszczący się na swoim siedzeniu facet z szarfą „jazyk” („język” po rosyjsku). – Dziewczyno, posuń się trochę, bo mnie zmiażdżysz – mówi „jazyk”. Rysunek miał wyszydzić oskarżenia z rosyjskiej prasy, że nieśmiało przeprowadzana przed 15 laty przez Alaksandra Łukaszenkę białorutenizacja przestrzeni publicznej narusza prawa rosyjskojęzycznych obywateli. Uznanie, że wymierające nadnarwiańskie wsie swoimi dialektami stanowią zagrożenie dla używanych przez dziesiątki milionów ludzi polszczyzny czy ukraińszczyzny, jest absurdalne. Choćby Swada i Niczos wygrali Eurowizję, a kolejny konkurs przeprowadzono w Siemiatyczach.
A góralski i kurpiowski?
Jak powstaje mikrojęzyk? Zwykle przez przypadek. Oto w środowisku jakiegoś konkretnego dialektu czy gwary pojawia się grupa ludzi, której zależy na ich kodyfikacji. Czasem jest to literat, czasem – językoznawca. Mikrojęzyk laski, pośredni między polskim a czeskim, skodyfikował w latach 30. XX w. poeta Óndra Łysohorsky. Dla mikrojęzyka podlaskiego gramatykę, ortografię i słownik stworzył 20 lat temu Jan Maksymiuk (notabene zasady Maksymiuka nie są powszechnie przyjęte przez użytkowników wariantu). Od tego czasu mowa ta dorobiła się już całkiem pokaźnej biblioteczki. Artykuły po podlasku można znaleźć w pismach mniejszości białoruskiej „Czasopis” i ukraińskiej „Nad Buhom i Narwoju”. Z internetu da się ściągnąć książkę „Małý Prync”, czyli „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego w tłumaczeniu Maksymiuka.
„Mały Książę” ze względu na rozmiary i popularność to idealna książka do przełożenia na mniej znane mowy.
Gdyby brać pod uwagę istnienie tłumaczenia jako wyznacznik istnienia mikrojęzyka, w Polsce mielibyśmy do czynienia także z góralskim czy kurpiowskim. W Niemczech – z wariantem standardowym i 52 mikrojęzykami. Jeden z problemów polega na tym, że sam termin „mikrojęzyk” budzi kontrowersje. W zasadzie używa się go tylko w świecie słowiańskim. Termin ukuł w latach 70. rosyjski językoznawca Aleksandr Duliczenko, ostatnio wykładający w Estonii. W zachodniej lingwistyce raczej się tego terminu nie stosuje. Wielu językoznawców w ogóle unika jednoznacznego określania, co jest językiem, a co nie. Wolą przezroczyste, nieantagonizujące terminy w rodzaju „etnolektu”.
Alfred Majewicz w pracy „Języki świata i ich klasyfikowanie” z 1989 r. pisał w kontekście trwającej wówczas dyskusji o kaszubskim: „Dość niepoważna i bezpłodna dyskusja nad problemem, czy kaszubski winien być uważany za język od polskiego odrębny, choć bardzo mu bliski, czy też winien być uznany za dialekt języka polskiego, trwa już od bez mała stu lat, a mimo to do dziś emocjonalnie angażuje znaczną liczbę zainteresowanych”. „Zapomina się, że można co najwyżej przedstawić argumenty za takim rozwiązaniem (uznaniem za dialekt – red.) i ewentualnie na ich podstawie owo rozwiązanie przyjmować i propagować, argumenty te jednak w żadnym razie nie mogą mieć wagi dowodu” – czytamy. Majewicz napisał wręcz, że dyskusja o tym, czy kaszubski jest językiem, jest „dla językoznawstwa zupełnie obojętna, decydują tu bowiem rozliczne czynniki pozajęzykowe”.
Chińczyk z Pekinu nie zrozumie tego z Kantonu
Na każdy czynnik, od którego ma zależeć odrębność danego języka, można przytoczyć przykłady języków uznawanych za odrębne, które tej zasady nie spełniają. Wzajemna zrozumiałość? Czesi i Słowacy rozumieją się bez problemu, lecz nikt o języku czechosłowackim nie mówi. Chińczyk z Pekinu nie zrozumie tego z Kantonu, a jednak za Dachsprache dla obu dialektów jest uznawany język chiński. Językiem urzędowym w Jugosławii był serbochorwacki, w czym nie przeszkadzało to, że Chorwaci i Serbowie zapisywali go różnymi alfabetami. Obecnie, jeśli wierzyć konstytucjom, istnieją na tym terenie cztery języki postserbochorwackie: bośniacki, chorwacki, czarnogórski i serbski. Ich użytkownicy tłumacza nie potrzebują, choć komisje układające słownik bośniacki świadomie promują regionalizmy, by oddalić mowę od sąsiadów, a Czarnogóra na siłę wprowadziła nawet nowe litery: ś i ź.
„Z językoznawczego punktu widzenia jednakowo uprawnione jest sklasyfikowanie np. wszelkich odmian niemieckiego, holenderskiego i afrikaansa jako dialektów jednego języka, jak i przyznanie statusu odrębnych języków nie tylko afrikaansowi i holenderskiemu (…), ale nawet niemieckiemu szwajcarskiemu, luksemburskiemu, niemieckiemu austriackiemu, niemieckiemu z NRD, niemieckiemu z RFN czy niemieckiemu używanemu przez tzw. Niemców etnicznych z ZSRR” – pisze Majewicz.
Zdarza się, że w obrębie jednego makrojęzyka (Dachsprache) używa się kilku różnych standardów. Używany w Iranie farsi, afgański dari i tadżycki to w istocie część perskiego kontinuum językowego. Norwegowie mają podobną sytuację w jednym kraju: gminy mogą sobie wybrać między dwoma standardami: bliższym duńskiemu elitarnym Bokmål („książkowym”) i ludowym Nynorsk („nowonorweskim”). Mowa rusińska też ma kilka standardów i np. strona etnicznego radia Lem.fm w każdym artykule precyzuje, który z nich stosuje dany autor.
Daleka droga
Teoretycznie, „niechby się inaczej zgięła historii sprężyna”, można sobie wyobrazić zarówno sytuację, w której polski i słowacki są uznawane za odmiany jednego języka, jak i sytuację, w której za oddzielne języki powszechnie są uznawane nie tylko kaszubski i śląski, ale nawet odmiany kurpiowskie i podhalańskie. Jest jeszcze jedna sprawa: istnienie jakiegoś mikrojęzyka nie oznacza, że nie może on być jednocześnie częścią makrojęzyka. Da się zadeklarować mowę śląską jako ojczystą i przyznawać jednocześnie, że jest ona częścią ogólnopolskiego bogactwa. Do wschodniosłowiańskiej odmiany podlaskiej przyznają się Białorusini i Ukraińcy. Gwary znad Buga i Narwi przez stulecia rozwijały się samodzielnie, ale ich korzenie sięgają czasów, gdy białorusko-ukraiński był jednym językiem, używanym m.in. w dokumentach Wielkiego Księstwa Litewskiego. Dziś ich użytkownicy w większości uważają się za Białorusinów, choć ich dialektom bliżej do ukraińskiego.
Z podobną sytuacją mamy do czynienia na Polesiu, które jest świadkiem powstawania nowego mikrojęzyka, w czym duża zasługa byłego p.o. dyrektora Biełsatu Alaksieja Dzikawickiego.
Dzikawicki wydał kilka książek, głównie poetyckich, w dialekcie poleskim, używanym na białorusko-ukraińskim pograniczu. Tradycyjnie wariant ten jest uznawany za odmianę białoruszczyzny, choć fonetycznie bliżej mu do ukraińskiego. Na Ukrainie można czasem usłyszeć, że to odmiana ukraińszczyzny zapisywana według zasad białoruskiej ortografii. Uznanie etnolektu poleskiego za odmianę ukraińskiego stało za nieziszczonymi roszczeniami do Brześcia i okolic, zgłaszanymi pod koniec I wojny światowej przez przedstawicieli powstającej państwowości ukraińskiej.
W dyskusji o piosence „Lusterka” pojawiły się argumenty – ze strony polskiej i ukraińskiej prawicy – że emancypacja mikrojęzyka podlaskiego jest sterowana z Rosji, której zależy na rozbijaniu polskiej czy ukraińskiej tożsamości. Nie są to obawy zupełnie nieuzasadnione; Moskwa jeszcze w czasach caratu wspierała na austro-węgierskiej Rusi Podkarpackiej te spośród rusińskich ruchów narodowych, które głosiły etniczną odrębność od Ukraińców. To identyczny mechanizm, który każe podejrzewać zwolenników istnienia języka śląskiego o „ukrytą opcję niemiecką”. Druga strona sporu odpowiada, że od uznania języka do separatyzmu daleka droga, a najlepszym sposobem uniknięcia tarć etnicznych w demokratycznym kraju jest sprawienie, by przedstawiciele mniejszościowych tożsamości dobrze czuli się u boku większości. ©Ⓟ